You are currently viewing Po nitce do kłębka…

Po nitce do kłębka…

… czyli słów kilka o pruciu swetrów, dzierganiu i powstaniu manufaktury 🙂

Nie pamiętam kiedy nauczyłam się dziergać, ale odkąd sięgam pamięcią zawsze robiłam coś na drutach, albo na szydełku. Nie było wówczas komputerów, a TVP oferowała minimalny pakiet programów dla małego/młodego widza w formie „Dobranocki” czy „Teleranka”. Z tej to przyczyny pewnie łatwiej było ową umiejętność posiąść dla tzw. „zabicia czasu”.  Najpierw więc były kolorowe mulinowe serwetki pod szklanki, potem ubranka dla lalek, aż przyszła kolej na sweterki dla siebie.

„Półmiastówki”

To były czasy! Sklepy świeciły pustkami, a żeby kupić cokolwiek trzeba było swoje odstać w kolejce. Dosłownie cokolwiek – od papieru toaletowego począwszy, na butach skończywszy. Hitem były wtedy sweterki w żakardowe, dwukolorowe wzory, które nosili wszyscy od małego do dużego, chłopaki i dziewczyny. Dodam, że wzór i fason był jeden, a damskie od męskich różniły tylko kolory (a właściwie jeden kolor, bo baza była jednakowa – granatowa) – takie „półmiastówki”.  Ale cóż to była za radość, kiedy babci udało się w takie ekstra ciuchy zaopatrzyć całą rodzinę! Jeszcze większa radość była wtedy, kiedy mamie udało się po znajomości kupić jakąś anilanę, z której można było wydziergać sobie coś innego niż nosili wszyscy. Do dziś pamiętam mój pierwszy sweter w warkocze, w kolorze czerwonego wina, z dużym golfem rozpinanym z boku na drewniane guziki.

Z odzysku

Z dostaniem włóczki też nie było tak łatwo jak dziś – dostępna jedynie spod lady 🙂 o ile miało się znajomą Panią w pasmanterii. A jeśli nie? Cóż trzeba było radzić sobie inaczej :).
Pamiętam jak prułyśmy z mamą stare swetry, aby odzyskać włóczkę. Rewitalizowałyśmy ją potem nad garem gotującej się wody, aby para wyprostowała charakterystyczne,  poskręcane włókna prutej wełny. Trudno sobie to dziś wyobrazić, ale tak było. Tak więc umiejętność szydełkowania, którą posiadłam gdzieś tam przy okazji, udoskonaliłam z chęci zaspokojenia prozaicznej potrzeby posiadania nowego ciucha. A potem poszło z górki 🙂 W wydzierganych sweterkach biegał mąż i dzieci. Nie dlatego, że w sklepach nadal nic nie było, bo czasy się zmieniły, ale dlatego, że te robione ręcznie były zwyczajnie ładniejsze. Tak już zostało 🙂 Z czasem poszerzyłam asortyment. Oprócz elementów ubioru zaczęły powstawać różne artykuły dekoracyjne do domu. Do włóczek dołączył bawełniany sznurek. Poszerzył się też krąg odbiorców bo własnoręcznie zrobiony sweter  czy podkładki były fajną alternatywą na prezent, chociażby pod choinkę.

Czysta przyjemność

Dla mnie dzierganie to przyjemność i niewątpliwie pasja, która pozwala wyrazić siebie i wyzwolić swoją kreatywność. Poprawia stabilność emocjonalną, wymaga ogromnej koncentracji i zmniejsza stres.  Wymaga naraz koordynacji rąk i umysłu dzięki czemu pomaga zachować zwinność mózgu. Poprawia umiejętności motoryczne, usprawnia sztywniejące stawy. Tak więc korzyści jest wiele.

Z  pasji tej zrodził się pomysł stworzenia małej domowej manufaktury, tak powstała Rebeca de Lana.

Uff! No to pierwsze koty za płoty 🙂

Dodaj komentarz